Sunday, February 11, 2007

W OBJĘCIACH MROŹNEJ... cz. I







(wczoraj) W OBJĘCIACH MROŹNEJ ...






"Wierzysz w życie przed śmiercią?"- Kolega






Mężczyzna zamarzał.

Wiatr tańczył wokół zakapturzonej postaci. Smagał go co raz biczem mrozu, jakby chciał o sobie przypomnieć. Jakby chciał go wyrwać z otępienia. Z otępienia dzieki któremu...

Żył.

Ciepła krew pompowana przez serce ogrzewała jego ciało, zabezpieczając tkanki przed zmartwieniem. Ale nie mogła go zabezpieczyć przed zimnem i bólem.

Nie mogła go zabezpieczyć przed poczuciem własnych mięśni. Mięśnie krzyczały, tak jak wiatr. Wyły niekontrolowanymi skurczami. Ostrymi szpiclami lodu, po których na króciótką, króciuteńką chwilę ciepło rozlewało się rozkosznie po małym fragmencie ciała. Aż do następnego skurczu, który niebawem nastąpi, może w nodze, może na ramieniu lub plecach.

Mężczyzna czekał.

Czekał na kolejną iskierkę cierpienia, która podtrzyma go przy życiu jeszcze na chwilę, a potem na krótko ogrzeje jego ciało.

Mężczyzna żył.



* * *







-... zostaw już, nawet nieboszczykowi należy się szacunek. –

- Psia mać, co innego mówiłeś o margrabii Doyek.-

- Zawrzyj gębę albo cię rodzona matka nie pozna. Zostaw tego truposza wreszcie!- żygać mi się chce jak widzę taką hienę cmentarną .

Prychnięcie. Świszczący wdech. Człowiek zatrzymał oddech.

- Słuchaj, nie lubię być nie miły. Nie lubię też rzucać słów na wiatr. Ale wiesz co lubię chuchraku?-

Milczenie. Długie. Dźwięk wypuszczanego powietrza.

-Masz rację, synku. Lubię zabijać.-




* * *







-Mości kamracie!- poczuł uderzenie w policzek.

-Toż to nie czas na drzemkę!- usłyszał śmiech- Patrzcie go! Środek zawieji, wiatr szarga i gna niemiłosiernie. Śnieg zasypał prawie ten nasz ziemski padół, a ten śpi! Ludzie, co się dzieje, co się dzieje? Nic tylko ryć ze śmiechu!-

-No wstawajże!- znów ktoś się do niego zwrócił- Ziemia ci nie miłą? Nam też! Więc sie z niem podnieś bo zmarzniesz i cię ino krety wydupcą.-

Kolejna salwa śmiechu.

-Pomóżcie mi nieroby!- usłyszał sapiący, ciężki głos. Ale tak silny, że mógłby przysiąc że mówi do niego sam bóg.

-O matko! Patrzcie na jego rękę...-







* * *







Ramię goiło się powoli, sącząc z siebie lepki i śmierdzacy łój. Lub ropę. Nigdy nie uważał na szkółce niedzielnej i nie wyszło mu to na złe. Jedyne co potrzebował wiedzieć to to że go boli i coś się z tego sączy.

Niech się medycy martwią.

Rozluźnił szczękę by móc odpowiedzieć na postawione mu przed chwilą pytanie.

-Nie. przykro mi.- odpowiedział pokornie- całą siłę woli wykorzystywał na walkę z bólem. I z zimnem.

- Nie pamiętasz? Eh, cóż taki jest nasz psia mać los. Jak dostaniesz pałką to człowiek nie pamięta, nawet jak go wychędożą, co Kretas?-

-Chędoż się-

-A nie mówiłem? Sam się chędoż Kretas. Ale zanim dojdzie między tobą do uniesień miłosnych, przynieś trochę drewna. Na paluszkach! I koc dla naszego nieoczekiwanego kamrata.-

-Mam mu dać mój koc?-

-I to biegusiem. Bo nie ręczę za żywotność tudzież prostoliniowość twojego nosa.-

Mężczyzna w pomarańczowym kubraku chciał już coś odbąknąć, ale zdecydował że łatwiej przynieść koc.

-Chędożone nieroby. Zimno Ci?-

Mężczyzna milczał.

-Pieprzone nieroby. Zaraz dostaniesz koc.

Milczenie. Mężczyna popatrzył na starca.

-Dziękuję.-

-Swojemu bogu dziękuj że dychasz jeszcze!-

Człowiek uśmiechnął się.

-Nie wiem co robisz w tych stronach i nie mój to interes. Bo ja, wystaw sobie nie zwykłem wtykać nosa w nie swoje sprawy. Ze względu na jego prostoliniowość.-

- Ale jak widzisz łamię czasem tę zasadę, kiedy widzę że na daną chwilę jest ona bez sensu, nie stosuje się do tej a tej sytuacji. Na przykład teraz- cudem ocalałeś od śmierci. Wiec bez sensu jest zasada twojego tajemniczego milczenia. Chyba się ze mną zgodzisz?-

Mężczyzna przytaknął przechiliwszy głowę o minimalny kąt. Prawie bezczelny.

-Nie zaimponujesz mi ani milczeniem ali łżeniem. Wiele już się nasłuchałem w życiu. i kiedy wiem co wiem to to mówię. I nie wacham się powiedzieć komuś- słuchaj wsadź se to twoje to a to w rzyć, bo to twoje to a to tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczne łajno.-

-I wiesz co? Czasami trafia się taki jak Ty, który nie mówi ani o władzy, ani o złocie, ani o bogu. I wtedy nie wiem co mam z takim gaszkiem zrobić. A Ty wiesz?-

-No tak- uśmiechnął się do ogniska, przetrącając patykiem żar- Nie wiesz. Nie pamiętasz.-

- Wybacz staremu dziadydze to jego dziadowe gadanie...-

-Nie wiesz powiadasz... eh, nic ino prawda to... żadki rarytas, oj żadki w naszych niespokojnych czasach... nic nie pamietasz...-

Pamiętał zimno. Ból. Lodowate ostrza, jedno przebiło jego ramię na wylot. Popatrzył się na swoją dłoń i odwrócił wzrok.

-A tak... to jeszcze jakieś dwamiesiące będziesz pamiętał. Nie mówiąc o każdej zamieci lub deszczu. Warto było? No ale nie pamiętasz, że sam to sobie zrobiłeś. Że sam trzymałeś ten sztylet...-

Dziadek wyjął ozdobiony kryształami i szmaragdem sztylet. Nie pamiętasz, że to królewski sztylet, którym chciałeś się wypatroszyć.

-Nie pamiętasz, że właśnie tym sztyletem, a jest to sztylet iście królewski, zabito naszego pana Serenda, niech mu ziemia lekką będzie. Nie pamiętasz prawda?

Mężczyzna milczał.

Nie pamiętał.

Nic nie pamiętał.

Żółty tulipan czy żonkil?







* * *







Sztylet pozostał przy boku dziadunia na podstawie prostej racji. Z czteroosobowej kompanii tylko dwie osoby wiedziały o jego istnieniu. Z tych zaś tylko jeden pamiętał, ze tak naprawdę to jego sztylet, piękna i wierna imitacja sztylety Ryszarda III, zwycięzcy bitwy pod Trafargarem.

Nikt już nie wymówił imienia pana Serenda.

* * *

Z tego co zdołał się zorientować, podróżowali na wschód. Konie rżały za każdym razem, kiedy natrafiały kopytem na lód. Już znały to uczucie, kiedy traci się grunt pod nogami. Kiedy bagaż przeważa i wywracasz się. I to smaganie zimna i czegoś w kończynach bagażu. Bagaż znów wspina na ciebie, więc musisz iść dalej. To już nawyk. Coś na tobie siedzi i wiesz ze musisz iść dalej. Mimo że pamiętasz o lodzie i o tym że za chwilę będzie to samo co zawsze.

A zawsze było tylko jedno.

Ból.







* * *







Płonął.

Nie wiedział kiedy zaczął majaczyć.

Płonął.

Choć nie było ognia który tańczyłby radośnie po palenisku i mimo że wilgotne liście nie błagały o litość wyzierając z siebie szare kłęby dymu.

Gangrena, dotychczas powoli przybierająca w siłę pokazała teraz pełnię swojej potęgi. Zbombardowała jego ciało ostrymi i nieustępującymi skurczami. Wystawiała jego ciało na spalenie. Przlała niezmierzone ilości potu, jakby w czasie potopu i arki. Odwirowała jego mózg tak, że nie wiedział czy już skończył majaczyć.

Czy dopiero zaczynał.







* * *







Mama była chora a Tomek smutny. Mówiła coś przez sen. Krzyczała. I bałeś się.

Pamiętasz?

Czasami płakała. Tata mówił że nie wolno płakać, ale Tomek wiedział swoje i pobłażał mamie nawet jak płakała całą noc. Czasami płakał razem z nią żeby dodać jej otuchy. Ale najbardziej ją kochał wtedy (ale kiedy mówiła te dziwne i straszne rzeczy to też!) kiedy mówiła swoim głosem, śmiała się i nazywała księciem. Wtedy znowu jej pobłażał, bo wiedział że nie będzie księciem ale królem! A i mówiła, że nigdy o nim nie zapomni a on jej powiedział że on też nie zapomni i to nigdy o niej nie zapomni. A potem któregoś dnia do domu przyszli druidzi i mama popłakała się. Potem wypiła jakiś nektar ze starego drzewa, demb chyba się nazywało i już nie mówiła tych dziwnych rzeczy. Nie mówiła też że go kocha. Spała.

Kocham Cię Tomku.

Mama?

Uśmiech.

Dlaczego już się nie uśmiechasz?

Uśmiech.

Kocham cię mamo!

Uśmiech.

Mamo?

Kocham cię.

Kocham Cię!

Uśmiech.

Uśmiech.







* * *







Grzmot, ale bez błysku. Wycelowany prosto w jego szczękę. Pulsowanie w skroniach.

-Ja... cię... kurwa... jego... pierdolona... mać!!!!-

Grzmot. Ból. Gwiazdy?

-Zostaw go, majaczy.-

-To niech skurwysyn majaczy sobie w inny sposób. Zasrany oprych pierdolony los no ja tutaj chyba komuś dzisiaj gardło poderżnę...!-

-Uspokój się. Majaczył.-

-O mojej matce!!!???-

-Majaczył.-

-No to popierdoleniec się zaraz dowie, że teraz już nie majaczy...!-

Grzmot?

Nic się nie stało.

Otworzyły mu się oczy zamknięte przez strach.

Na pozór „lżej” zbudowany z mężczyzn trzymał okutego w stal i mięśnie wojaka za ramię. To samo ramię, które trzymało miecz. Ostry.

Ostry miecz, ostry miecz. Róże mają kolce? Są takie piękne... Ale mają kolce! Są ostre!

Mój miecz też jest ostry! Zetniemy róże czy pozwolimy na to tym barankom?

Nie

Róże są takie piękne...







* * *







-Heeejjjjj...!!!-

Śmiech dziewczynki. Gdzie ja jestem.? Zapach róż.

Otworzył oczy. Dziewczynka chce mu wręczyć różę.

-Cześć mała, co tutaj robisz? –

Chichot. Wyciągnięta ręka. Róża pachnie słodko.

- Gdzie jest twoja mama?-

Słodki chichot.

- To dla mamy?-

Słodki uśmiech. Dłoń z kwiatkiem coraz bliżej.

-Dla mnie?-

Słodki chichot.

- Ale tu jest dużo kolców... no pokaż...-

Mała różyczka wyciąga listki i straszy kolcami. Dziewczynka przybliża kwiat. Jeden z kolcy delikatnie kłuje go w







* * *







-Aaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!-

Trzymaj go na litość boską! Mamuśko kochana, co on zrobił! Bierz to żelastwo...-

-Pięknie cię załatwili chłoptasiu, nie ma co!...-

-Zawrzyj gębę i patrz! Jak babcię kocham! Widziałeś kiedyś taki sztylet?-

-Zervik, kurwa jego mać, my chyba dzisiaj coś wypiliśmy...-

-Tak. Najebaliśmy się w trzy, ba cztery dupy. Ja pierdolę, piękna halunka, taki ozdobny sztylet...-

-Ty, ale co my piliśmy?-

-Nie pamiętam... ale piliśmy?-

-Nie pamiętam... może nie piliśmy?-

-Może nie piliśmy...-

-Może nie piliśmy.-

-Może nie piliśmy?-

-Może nie piliśmy!-

-Może nie piliśmy!!!!

Echo zawtórowało.







* * *







-Żyjesz?-

Otworzył oczy. Pieprzone majaki.

-Nie zwykłem odpowiadać przez sen-

-Taaa... no cóż... może nie odpowiadasz przez sen, ale z pewnością opowiadasz przez sen. Bez jakichkolwiek pytań. In vino veritas?-

-Pieprz się-

-Z przyjemnością. Zirvka na mnie już czeka-

-Chędoż się, nie dam się nabrać na takie tanie sztuczki.-

-Ale jakie sztuczki?... aaa...! chodzi ci o to, że we śnie wymówiłeś imię podobne do imienia mojej narzeczonej?-

-Nie. To ty wymyśliłeś narzeczoną i ochrzciłeś ją Zirv..coś tam.-

-Szkoda że jej tutaj nie ma. Hmm... ale zastanówmy się. Czyli ty wymyśliłeś Zervika we śnie a ja na jawie?-

-Pieprz się.-

-Chętnie. Czyli ja kontrolowałem to, co mówię, a Ty nie. Ergo, mnie można nazwać kłamcą. Przynajmniej na razie, chyba że pojedziesz do mojej wsi i przedstawię ci Zirvikę. Ale niestety nie pozwala na to ani twoje zdrowie fizyczne ani psychiczne.-

-Pieprz się.-

-No i twoja nieumiejętność skupienia się na czymś poza instynktem ubranym w chęć prokreacji. Ale wracając... Więc na chwilę obecną możesz mnie nazwać kłamcą. Zupełnie bezpodstawnie? Chyba tak. Ale to kolejny instynkt. Ja wiem coś czego ty nie wiesz. Boisz się że mogę próbować cię oszukać, bo zwykle chodzi o przewagę. I o dominację. I, nie zapominajmy o rozwój. Ewolucja, jak to nazywał mnich Darwek. Wiesz że on studiował róże? Białe i czerwone. Badał dziedziczenie cech. Podobno coś tam odkrył, ale moim zdaniem „odziedziczył” głupotę po ojcu. Zamknąć się przed światem żeby studiować róże... Mędrek pierdolony. Nie nudzę cię? Widzę że tak, ale lubię wygłaszać monologi... no cóż, Darwek mnich który przedkładał róże nad kobiety dorobił się imienia, które znają tylko „uczeni”, jak to się te pyszałki same określają. Odkrył jakąś tam teorię ewolucji. Że niby życie to nieustanna walka o przetrwanie. Nieźle musiał się namędrkować żeby to odkryć w bezpiecznym klasztorze. Winszuję mu wyobraźni... No ale chyba już za długo ciągnę tą dywagację egzystencjonalno-filozoficzną.-

-Myślisz że kontrolujesz to co mówisz a bredzisz o mnichu o pedalskim imieniu.-

-Zgadzam się że jest pedalskie. A nawet jeśli bredzę, to bredzę o tym w co wierzę, wyznaję lub rozumiem.-

-Pieprz się.-

-Spróbuj masturbacji. Ale potem jeśli łaska. Wiesz co? Pomyliłem się- ty wiesz co mówisz i wcale nie bredzisz. Po prostu mówisz o sobie prawdę.

-Chędoż się staruchu?-

-Myślę że w dzieciństwie zostałeś zgwałcony przez kobietę.-

-Piep...-

-Faceta? Doprawdy nie wiem. Wolę chyba wersję, kiedy nie wiesz co mówisz. Oszczędzi ci to wstydu.-

-Pieprz się.-

-Chętnie. Ale zanim: wytłumacz mi dlaczego próbowałeś ukryć ten sztylet- pokazał mu oręż- we wnętrznościach swojego ramienia-

-Piep...- zamilkł czując mrożne objęcia ognia który zakleszczył się na jego ramieniu.

Krzyczał z bólu.







* * *







Walnijcie go czymś!

Zamilkł- popatrzył na swoją rękę. Była starannie zawinięta w bandaże.

Człowiek z zbroi wyjął sztylet i wyciągnął prze siebie. Ranny wyciągnął powietrze żeby coś powiedzieć. I wypuścił.

Rycerz przewrócił oczami.

-Tak, wiem... z majakami nie gadam... Zirvik przykręć koła. Kręgosłup tego pana nie chce z nami jeszcze współpracować. Ale kogośmy na tym kole nie łamali, nie? Nawet święta inkwizycja się nas trochę boi...no to miguśiem, jeszcze jeden obrocik...-

Ranny uśmiechnął się na myśl o majakach. I znowu zawył z bólu, kiedy jego ciało zostało ponownie poddane „łamaniu na kole”, jednej z cięższych zabawek tortur.

W zasadzie zabolało nawet ponad jego poziom wytrzymałości na ból i







* * *







-Aaaaa!!!!!!!!!-

-Leż spokojnie. Szwy ledwo trzymają.-

-Pieprz się!-

-Proponujesz mi to od blisko pół godziny. Zapewne nasłuchałeś się o druidzkiej cierpliwości, ale jestem tylko człowiekiem! Leż bo szwy puszczą.-

Uspokoił się i odwrócił głowę. Na stole stał wazon. I róża.

Bardzo słodka.

-A gdzie jest ta mała?-

-Ta o której bredziłeś?-

Skrzywił się.

-Przepraszam. Ta o której mówiłeś?-

-Tak-

- Pewien człowiek... powiedział mi że ona ma swoją misję i musi utrzymać jej ukochanego przy zdrowych zmysłach.-

-Kiepsko jej wychodzi-

-Też tak sądzę. Pewnie dlatego postanowiła odejść.-

-Co z nią zrobiłeś dziadzie!!??-

-A nie mówiłem? To taki wywar, nie bój się. Jak się obudzisz, to już nie będziesz chciał mnie zabić...

Jego powieki ciążą tak bardzo, że nie wie czy zasypia i nie wie czy się jeszcze obudzi...







* * *







-Dlaczego chciałeś mnie zranić?-

-Nie chciałem córeczko...-

-Nie jestem twoją córeczką!-

-Dobrze kochanie-

-Przytul mnie-

-Dobrze?-

-Dobrze. Kochasz mnie.-

-Pewnie że cię kocham.-

-Kochasz mnie?-

- Oczywiście-

-Przepraszam że cię zostawiłam, ale krzyczałeś coś o zdrowych zmysłach...-

Róża.

-Bo chciałem... auć!


Ukłucie.







* * *







-Pan sobie raczy żartować! Nie chcę o tym nawet słyszeć. Nasze klany nie popierają pańskiej decyzji a pan ma jeszcze czelność podglądać mnie i włamywać się na balkon. Zabieraj te swoje grajki i wynoś się, ale już. Chędożony Romeo no, już poszedł!

Ukłuł sie. Krew splamiła balustradę i skapnęła na trawę.

-I jak cię jeszcze popap... uważaj!...ja pie..!

Noga wyślizgnęła mu się spod prętów balustrady. Stracił równowagę i poleciał w...




* * *





Płonący krzak róży?

-Nic ci sie nie stało? Przepraszam, wtedy naprawdę nie chciałam...-

-Nie- zaśmiał się- żyję, nie było wysoko...-

-Cieszę się że osiem pięter to nie jest wysoko- uśmiechnęła się.

-Oj nie, siedem pięter to wysoko, jak stąd... o... dotąd!-

-O. To wysoko!-

-Bardzo wysoko. Nie przeżyłbym.-

Dziewczynka popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem.

-Nie rozumiem.-

Gdybym spadł z takiej wysokości, to bym nie przeżył. Kiła mogiła!-

-Czego byś nie przeżył?-

-Jak to czego? Upadku oczywiście. To znaczy... hm... mówiąc prosto nie moglibyśmy rozmawiać ze sobą, gdybym tego nie przeżył-

-Ale przeżyć można radość, życie...-

-No tak ale można też przeżyc- śmierć, pomyślał?

Dziewczynka miała niebieskie oczy.

-Śmieszny jesteś!-

-Ty też... mała-

-hahahahahahaha-

-Wiesz co mała?-

-Wiem!-

-Coś kręcisz...-

-Wiem że mnie kochasz.-

Zniknęła mu z oczu.




KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ